sobota, 27 lutego 2016

04. Maski i Maskarady


Jest mi źle. Marzę o tym, aby on zniknął, a jednocześnie się tego obawiam. Nie potrafię żyć przy nim, ale wiem, że nie mógłbym funkcjonować bez niego; nawet w tak okrutnej postaci.
Wkroczyliśmy do świata sławy jednocześnie, a jednak on od początku wiedział, że ma przewagę. Czasem to mnie przeraża. Czasem mam w sobie taką złość, że chciałbym go uderzyć; potrafiłbym go skrzywdzić, ale nigdy nie zdążę nawet nic powiedzieć i potem oniemieję, gdy gra jedną ze swoich ról, wyginając lekko wargi i pytając: "Wszystko dobrze? Coś się stało, Tom"? Czuję się, jakbym to ja zwariował. Jakbym przez cały ten czas był jego marionetką, a on tylko pociągał za sznurki.
        Ale z drugiej strony, gdy patrzę na jego wykrzywione w kpiącym grymasie usta, wiecznie chłodne spojrzenie; idealne oczy, które patrzą na mnie z wyższością, czuję dławiący strach. Że zniknie. Że jak zwykle obudzę się jakiegoś dnia, a on będzie tak cholernie nieistniejący. Chcę być przy nim mimo wszystko. To jak pieprzony syndrom sztokholmski; nieważne, jak bardzo mnie rani, jak często pragnę przez niego umrzeć. Owinął mnie sobie wokół palca i jestem jego cholerną marionetką. Ja wiem, że bez niego przestałbym istnieć. Byłbym pusty i bezwartościowy, a Tokio Hotel byłoby jedynie pustą sceną bez obsady.
To wszystko zmierza w bardzo dziwnym kierunku. Nie wiem, co on próbuje osiągnąć, dlaczego robi to wszystko. Czy to przez ten jego cholerny perfekcjonizm? Pamiętam dobrze czasy naszej młodości. W szkole zawsze musiał mieć najlepsze oceny i nawet, gdy założyliśmy zespół, on mimo zmęczenia nierzadko całodniowymi próbami siedział jeszcze w nocy w swoim pokoju, dopieszczając nasze piosenki i ucząc się również do szkoły. Zdarzało mu się w ogóle nie spać i zdaję sobie sprawę, że często przytrafia mu się to także teraz. Wiem bardzo dobrze, że Tokio Hotel jest jego sensem życia od samego początku, ale wydaje mi się, że to przeradza się powoli w obsesję. Zbyt mocno się w to wszystko angażuje; chce, by wszystko działo się po jego myśli, chce mieć kontrolę nad wszystkim, co robi i nie ma znaczenia dla niego dobro innych, ani, jak mogłoby się wydawać, jego samego. Po prostu zależy mu na osiągnięciu celu. To, co zaproponował nam David, jest jedną z tych rzeczy i kieruje mną przekonanie, że zrobi wszystko, by to urzeczywistnić, choć mieliśmy udawać jedynie przed kamerami. Nachodzi mnie myśl, że może w tym wszystkim chodzi tak naprawdę o coś więcej, ale znika tak szybko, jak się pojawia, a na jej miejsce wstępują kolejne obawy. Może przesadzam. Chyba mogę to nazwać paranoją. Czy jestem paranoikiem?
Jeszcze długi czas po naszej drugiej trasie koncertowej Bill był dla mnie nieskazitelny. Na wszystkie jego błędy i poślizgnięcia w mgnieniu oka znajdowałem nawet najbardziej bezsensowne usprawiedliwienie, w jego potknięciach widziałem tylko kłody pod jego nogami, niesamowitą zręczność i umiejętność utrzymania równowagi. Widziałem go w czystej, niezmąconej niczym postaci. Wydawał mi się doskonały. Miraż, który misternie wykreował, z precyzją dopracowany do perfekcji. Nie wiem, czy tak było od początku, czy dopiero odkąd porwaliśmy się w wir sławy, ale teraz chyba powoli zaczynam dostrzegać, że jednak mój brat nie jest bezbłędny, choć wydaje mi się, że po prostu balansuję na skrajnościach, jak negatyw zmieniając wciąż jego wady i zalety. W całej gamie ról, jakie odgrywa, nie jestem w stanie dostrzec jego prawdziwej twarzy. Nie wiem nawet, czy ja sam jestem prawdziwy.

Wzdycham głośno. Czuję cierpki, gorzki smak na końcu języka, ale nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak ta straszna pustka, która z każdą sekundą wydaje się coraz głębsza i zdaje się pochłaniać mnie całego. Nie wiem, czego się spodziewam. Być może jakiejś boskiej podróży, cudownego stanu euforii; może po prostu tego, że moje życie na tę parę chwil nabierze jakichś kolorów.
Amfetamina, kokaina, heroina – nie wiem nawet, co właśnie trzymam w dłoniach. Te słowa brzmią tak złowrogo, tak chemicznie, odpychająco. Ludzi, którzy tak bardzo się z nimi zżyli znam jedynie z telewizji. Twarde narkotyki zawsze wydawały mi się być czymś złym. Traktowałem je wszystkie jednakowo, powierzchownie, bez ich głębszego poznania, wniknięcia w ich naturę, strukturę, zalety, wady. Nigdy wcześniej nie miałem z nimi do czynienia, a teraz ta nieszczęsna biała torebeczka ukradziona z pokoju Billa leży tuż obok mnie na łóżku, lekko już napoczęta. W tle cicho gra jakaś losowo puszczona piosenka z mojego laptopa, a ja czekam na jakiekolwiek efekty narkotyku. Chyba wziąłem tego jednak za mało. W końcu na tych wszystkich filmach ludzie wciągają całą kreskę, a ja ledwie zanurzyłem nos w tym białym puchu, czując wciąż coś na wzór strachu. Przygłaszam muzykę, chcąc przyćmić nią to dziwne uczucie.
Boję się, choć moje spragnione nieznanych wrażeń nozdrza wydają się lgnąć do zdobyczy. Wzdycham więc głośno, po omacku sięgam po woreczek i wysypuję sporą ilość prochu na szafkę nocną, i spokojnie, z tajemniczym podnieceniem formuję na niej ostrożnie i nieumiejętnie małą kreseczkę. Nie mam pojęcia, ile powinienem tego zażyć, by cokolwiek poczuć, ani też nie przesadzić, choć w zasadzie jest mi wszystko jedno. Byle wreszcie zapełnić czymś tę cholerną pustkę!
Chaotycznie zawijam jakąś karteczkę w rulonik i szybko, nie chcąc się rozmyślić, wciągam proszek, trochę jednak pozostawiając na szafce. W nosie czuję nieprzyjemne pieczenie, pociągam nim więc kilka razy, nim wszystko się normuje.
W jednej sekundzie ogarnia mnie strach i totalna panika. Uczucie przypominające wyrzuty sumienia opanowuje mnie całego i zaczynam żałować, że w ogóle wszedłem do pokoju mojego brata. Zastygam na moment w bezruchu, nie słysząc nic poza biciem swojego serca. „Co ja robię?” – myślę. Ten nagły lęk zdaje się jedynie potęgować wszystkie te emocje, których przecież tak pragnę się pozbyć. Czuję się chyba zawiedziony, że ostatnia szansa ucieczki choć na chwilę ze złotej klatki, w której żyję nieprzerwanie od lat, nie jest w stanie tak naprawdę otworzyć mi jej drzwi. Próbuję wsłuchać się w muzykę; tekst traktuje o nieszczęśliwej miłości, ale to nieważne. Trzęsą mi się ręce i ten dziwny strach nie pozwala mi trzeźwo myśleć. Kładę się na łóżku i przecieram twarz dłońmi, próbując odpędzić to dziwne uczucie i wciąż licząc, że wreszcie to wszystko odejdzie, ale jeszcze przez paręnaście minut nic się nie zmienia.
A potem coś jakby przyjemne dreszcze skaczą po moim pobudzającym się w szybkim tempie ciele. Czuję się jakby lepiej, po prostu, nagle. Nie wiem, czy to jedynie złudzenie, czy coś na wzór efektu placebo, a może to naprawdę tak cudownie działa, napędzając mnie jak nic innego. Zszargane nerwami zmysły zaczynają popadać w stan uspokojenia i przyjemnej egzystencji, zaprawionej muzyką emanującą ze słabych głośników laptopa, niesamowite dźwięki radujące moją duszę. Nadzieja w tym właśnie momencie rozkwita w pełni swą niewiarygodną siłą; mimo, że sztuczna, pozwala mi czuć radość małego dziecka. Chciałbym pozostać tak jak najdłużej, czując jedynie jak podświadomość zdaje się odnawiać każdą moją komórkę. Wolny. Tak, jestem wolny. Serce przyspiesza swoje bicie i coś utrzymuje mnie w pewności, że mógłbym teraz zrobić wszystko. Jestem teraz taki, jaki powinien być człowiek; wolny i niezależny. Coś zmusza mnie, by sięgnąć po więcej. I jeszcze trochę. Jedna mała kreska. Przecież nic mi nie będzie. Muzyka. Głośniej, mocniej!
Wszystko dzieje się tak wolno i szybko zarazem, gubię się w czasie i przestrzeni. Czuję muzykę. Bardzo intensywnie; jestem nią, widzę ją, doceniam w pełni. Zdaje się teraz perfekcyjnie wypełniać moje wnętrze, całą tę pustkę. Energia mnie rozpiera i chyba zaczynam tańczyć, choć wciąż jeszcze leżę na łóżku. Nie jestem w stanie siedzieć wciąż w miejscu, moje kończyny rwą się do ruchu, jakiegokolwiek ruchu, byleby nie pozostać w bezczynności. Wspinam się po ścianie bezdennej przepaści, w której do tej pory nieważko tkwiłem bez ruchu, nie mogąc wznieść się ani opaść. Nie chcę myśleć o tym, że kiedyś może się to skończyć, runąć jak domek z kart, że to jest po prostu chwilowe. Oddaję się całkowicie chwili, którą pragnę zatrzymać na zawsze, kiedy wreszcie czuję, jak żywotność krąży w moich żyłach.


Jest szósta rano, a w drzwiach mojego pokoju nagle staje Bill i mówi coś do mnie, ale nie obchodzi mnie, co. Chyba coś o muzyce. Jest niesamowita!
- Możesz to ściszyć? – dociera do mnie, gdy w końcu do mnie podchodzi. Przestaję na moment tańczyć i mrużę gniewnie oczy, spoglądając na niego z niechęcią.
- Wynoś się, cholerny hipokryto. – Chyba zaciskam zbyt mocno zęby, mówiąc to, ale nie przejmuję się tym. Tańczę dalej. Czuję się wspaniale i nikt nie ma prawa mi tego zburzyć.
Cisza ze strony mojego brata trwa tylko chwilę. Taniec nagle przestaje być dla mnie tak interesujący, choć wciąż czuję w sobie pokłady niespożytkowanej energii i nagle zaczynam nienawidzić to uczucie. Kiedy z powrotem spoglądam na Billa, on patrzy przenikliwie w moje oczy, a mój wzrok jest rozbiegany.
- Ty ćpałeś – mówi nagle, bardziej stwierdzając, niż pytając. Na jego twarzy widzę zaskoczenie, jakby to było czymś, czego w ogóle się nie spodziewał, a ja zastanawiam się, dlaczego tak go to dziwi. Przecież sam uwielbia zabawiać się w ten sposób. – Idioto!
- Nie jesteś lepszy, braciszku – warczę, ale wyraz jego twarzy się nie zmienia. Wciąż patrzy na mnie z niemym zdziwieniem. Dopiero po chwili ciszy przebija się przez nie złość; nie rozumiem już nic. Muzyka lecąca wciąż w tle staje się nagle męcząca, zbyt mdła i zbyt głośna. Chcę podejść do laptopa i ją wyłączyć, ale Bill nie pozwala mi się ruszyć ani na krok. Gdy ponownie się odzywa, jego głos emanuje tą typową dla niego pewnością siebie, tak drażniącą moje uszy i znów nadchodzi moment, w którym pragnę go po prostu skrzywdzić.
- Jestem – mówi. Jego głos jest tak spokojny, pewny i patrzy na mnie z wyższością, jak gdyby chciał mnie zgnieść swoim spojrzeniem. – Bo mam coś, czego ty nie masz – przerywa na chwilę, robiąc powolne kroki w moją stronę. Kiedy staje przede mną i patrzy mi teraz prosto w oczy z bardzo małej odległości, dokańcza: - Kontrolę.
Stoi chwilę w milczeniu, zapewne czekając na mój ruch lub po prostu syci się moją dezorientacją, jedyną emocją, jaką może odnaleźć teraz na mojej twarzy.
- Ach! – prycham. – Kontrolę? Nad czym, Bill, nad czym? Ty już dawno straciłeś kontrolę nad wszystkim! Czy ty tego nie widzisz?!
Wszystko wokół zaczyna agresywnie wirować, gdy unoszę swój głos. Wszystkie kolory wciąż są wyostrzone, ale tym razem w cholernie irytujący sposób. Zaczyna mi być niedobrze i na powrót ogarniają mnie najgorsze emocje. To przez niego! To wszystko przez niego!
Miało być inaczej! Nie tak, nie tak!
Kręci mi się w głowie i wszystko staje się jeszcze jaskrawsze.
Bill wydaje się być gdzieś daleko, gdy ponownie w moich uszach pobrzmiewa jego głos, choć jestem przekonany, że jeszcze chwilę temu stał tuż przede mną.
Próbuję się skupić na jego słowach, choć podłoga chyba powoli osuwa mi się spod nóg.
- Powiedz mi, Tom – dociera do mnie jak przez ścianę. – Czy czujesz teraz kontrolę?
Coś znów wiruje; nie mam pojęcia, czy to ten pokój, czy może to ja ponownie tańczę wśród kolorów i pięknych dźwięków, które przecież miały zostać ze mną już na zawsze, z nadzieją odlatując gdzieś daleko razem z boską euforią. Jakaś ogromna mucha lub inne stworzenie przelatuje mi przed oczami, a może to jedynie wielka czarna plama, a potem podłoga pod moimi stopami przestaje istnieć.
Opadam na łóżko i chowam twarz w dłoniach. Bill wychodzi.


*



Zbyt mocne jak na tę porę roku promienie słońca oświetlają drobinki kurzu leżącego na podłodze, uderzając mnie po drodze swoim ciepłem w twarz. Nie wiem, która jest godzina ani jaki nastał dzień. Odkąd tylko Bill wyszedł z mojego pokoju, leżę wciąż w tej samej pozycji, z każdą chwilą czując, jak coraz bardziej pochłania mnie pustka. Znów wszystkie te emocje, które tak usilnie próbowałem zagłuszyć narkotykiem, wracają do mnie ze zdwojoną siłą i pogłębiają mnie coraz bardziej w mojej żałości.
Ktoś od dłuższego czasu próbuje się do mnie dodzwonić, ale mimo irytującego dźwięku nie podnoszę się, by odebrać. Jestem w domu sam. Mój brat wyszedł niedawno bez słowa; mieliśmy dziś robić ostatnią próbę i to zapewne właśnie Jost wydzwania do mnie z pretensjami.
Ale nic mnie nie to obchodzi. Wszystko jest mi teraz obojętne. To zabawne, że to wszystko, nad czym pracowaliśmy latami, zdaje się być teraz całkowicie pozbawione sensu, jednak wcale nie jest mi do śmiechu. Czuję się tak żałośnie. Tak bardzo staram się naprawić to, co zostało przez Tokio Hotel przecież doszczętnie zniszczone; porwane na strzępki i rozwiane w daleką przestrzeń, mimo to ja wciąż usilnie próbuję odbudować naszą bliźniaczą więź, żebrząc o uwagę Billa jak chory o lekarstwa. Mam już chyba dość przedzierania się przez bagna nonsensu, jaki Bill wprowadza w moje życie. Coraz częściej łapię się na tym, że układam je od początku zupełnie inaczej, niż jest w rzeczywistości; układam alternatywną wersję tego wykreowanego świata na różne sposoby, zaczynając od tego, że wszystko przebiega inaczej, lepiej, a kończąc na tym, że Tokio Hotel po prostu nigdy nawet nie powstaje.
Czy byłoby tak samo, jak jest teraz?
Wyobrażam sobie każdą najgorszą sytuację z życia mojego i Billa, zastanawiając się, czy to wszystko by się wydarzyło, gdybyśmy nie weszli do tego zakłamanego świata show-biznesu. Gdybyśmy nadal żyli w tej małej, zabitej dechami wiosce, nie poznając nawet w małej części smaku sławy. Bylibyśmy szczęśliwsi, bez tych wszystkich pieniędzy, rozgłosu, tłumów wielbiących nas fanek? Czy Bill sięgnąłby po narkotyki, gdyby nie skutki pchania się w coś, czemu widocznie nie potrafi podołać samemu? Jednocześnie wiem, że on twierdzi, iż to wszystko to jedyne, co ma.
Ale gdzie w tym wszystkim ja?
        Do mojego życia zaczyna wkradać się obojętność. Do tej pory starałem się chociaż, by to, co robię, miało sens, ale teraz nagle wszystko zaczyna go tracić. Kompletnie tego nie rozumiem, ale wiem, że tak nie może zostać. Nie mogę zobojętnieć. Nie mogę czuć tej pustki, która nagle, nie wiedzieć czemu, zaczęła mnie ogarniać. Nic już nie jest teraz takie jak dawniej. Tak wiele obaw pływa w mojej głowie, tworząc w niej totalny zamęt. Dusi mnie masa lęków. Męczące poczucie winy, że nie zatrzymałem tego wszystkiego, póki jeszcze był czas. Dlaczego nie dostrzegłem wcześniej, jak bardzo to wszystko jest destrukcyjne?
Gdy mój telefon rozdzwania się po raz kolejny, zmuszam się wreszcie, by po niego sięgnąć. Jestem pewien, że za moment usłyszę całą masę przekleństw w moim kierunku, mimo to od razu odbieram, nie patrząc nawet na wyświetlacz; mam już stanowczo dość tego irytującego dźwięku, który męczy mnie od paru godzin.
- Tom? – w słuchawce odzywa się niepewnie dobrze mi znany głos, sprawiając, że od razu podnoszę się do siadu. Marszczę brwi.
- Cześć, Sabine – mówię cicho. – Coś się stało?
Przez chwilę w słuchawce słyszę jedynie ciszę. Zanim dziewczyna znów się odzywa, dociera do mnie ledwie słyszalne pociągnięcie nosem.
- Chciałam cię przeprosić – odpiera. Jej głos wydaje się lekko drżeć, jakby próbowały przez niego przemówić łzy. – Powinnam najpierw z tobą porozmawiać, zanim… Ach, przepraszam, Tom…
- Nic się nie stało – mówię zupełnie automatycznie. – To nie twoja wina.
                - Mimo wszystko zachowałam się po prostu podle. Przepraszam…
                Moje serce przyspiesza nagle swoje bicie, kiedy słyszę kroki zmierzające w moją stronę za ścianą. Zaraz potem drzwi mojego pokoju otwierają się i Bill jak gdyby nigdy nic wchodzi do środka.
                - Muszę kończyć, zadzwonię do ciebie później – mówię na jednym wdechu i od razu naciskam czerwoną słuchawkę.
                - Z kim rozmawiałeś? – pyta czarnowłosy. Stoi nad moi łóżkiem i przygląda mi się przenikliwie, jakby doskonale wiedział, kto przed chwilą do mnie dzwonił.
                - Z Georgiem – kłamię bez mrugnięcia okiem, obserwując, jak wyraz twarzy Billa zmienia się na jeszcze bardziej zacięty.
                - A to ciekawe – odpiera, unosząc brwi i delikatnie wysuwając usta. – Zwłaszcza, że przed wyjściem ze studia narzekał na rozładowany telefon.
                Czuję, jak znów podnosi mi się ciśnienie. Tracę powoli swoje opanowanie.
                - Widocznie już go naładował – syczę przez zaciśnięte zęby. Bill za to uśmiecha się do mnie delikatnie, zupełnie nie szyderczo i przysiada na łóżku tuż obok mnie. Na moment mnie paraliżuje, kiedy dotyka nagle swoją dłonią mojego policzka. Mimowolnie przed oczami pojawia mi się scena, gdy nasze usta zgniotły się w tym przeklętym pocałunku. Przechodzą mnie dziwne dreszcze.
                - Wyglądasz okropnie – szepcze, przesuwając kciukiem po moich spierzchniętych wargach. Jego wzrok jest dziwnie miękki; zupełnie inny niż kiedykolwiek wcześniej. Wydaje mi się przez chwilę, że widzę w nim współczucie, ale za chwilę dociera do mnie, że to jedynie iluzja. – Nie mogę na ciebie patrzeć. Jesteś taki słaby… - Przymyka oczy, kręcąc głową i wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia. Gdy znów podnosi na mnie swój wzrok, nie wytrzymuję i strącam jego rękę z mojej twarzy.
                - Nie dotykaj mnie – mówię cicho. – Nie w ten sposób.
Bill prycha głośno i niespodziewanie popycha mnie tak, że opadam na łóżko. Siada na mnie okrakiem, zakleszczając moje ciało w objęciu jego nóg i pochyla się nad moją twarzą, z zaciętością patrząc mi prosto w oczy.
- Nie pozwolę ci niczego zniszczyć, rozumiesz? – syczy. Przez chwilę po prostu wpatruje się ostrym wzrokiem w moje oczy, a potem osuwa się niżej po moim ciele i rozpina pasek moich spodni.
- Co ty wyprawiasz? – pytam. W moim głosie wyraźnie da się wyczuć niepokój. Próbuję odepchnąć jego dłonie od mojego rozporka, ale on wciąż trzyma się mnie kurczowo, nie pozwalając, bym mu przeszkodził.
- Może jeśli będziesz pieprzyć mnie, zapomnisz o tej suce i przestaniesz rujnować to, co osiągnąłem przez te wszystkie lata.
Jego słowa mnie paraliżują i wydaje mi się, że w jego oczach widzę czyste szaleństwo. Jestem przerażony. To on zwariował, czy ja?
Zaczynam się wierzgać, próbując go z siebie zrzucić, ale mój organizm jest zbyt osłabiony i teraz to on ma nade mną przewagę w każdym możliwym aspekcie. Odnoszę wrażenie, że on to wszystko sobie zaplanował. Powoli chyba wpadam w histerię.
- Jesteś chory – mówię, czując w sobie rosnącą panikę. – Przestań, słyszysz?
Nie reaguje. Mam wrażenie, że moje protesty znikają gdzieś w próżni. Jest na nie głuchy. Uświadamiam sobie właśnie, że on przecież nigdy nie akceptuje odmowy i ten fakt sprawia, że mój lęk przybiera na sile, zaciskając niewidzialną pętlę na mojej szyi.
- Bill, przestań natychmiast! – unoszę łamiący się głos. Przerażenie wzbiera we mnie dwukrotnie, gdy Bill wpija się nagle w moje usta, odbierając mi oddech. Na krótką chwilę tracę rozsądek i oddaję pocałunek, choć wcale nie chcę tego robić.
Jego dłonie wsuwają się pod moją koszulkę, przyjemnie wirując po mojej skórze. Znów czuję się sparaliżowany. Chcę coś zrobić, ale dreszcze przyjemności rozchodzą się po moim ciele, zabierając mi zdolność zdrowego myślenia. W końcu chyba nie wytrzymuję, coś w momencie po prostu we mnie pęka i gorycz rozlewająca się w moim wnętrzu sprawia, że robię właśnie to, czego obawiam się od dawna; uderzam mojego brata w twarz.
Wszystko nagle milknie, a ja zamieram. Na chwilę przestaję oddychać.
Spodziewam się chyba wszystkiego. Tego, że zaraz rzuci się na mnie w furii, zaczniemy się porządnie bić, może nawet poleje się krew. Tego, że mnie zwyzywa czy chociaż jakkolwiek to skomentuje. Może tego, że to w ogóle przed niczym go nie powstrzyma, może nawet nakręci. Ale on robi coś, co zaskakuje mnie niebywale i nie jestem w stanie tego nawet racjonalnie wyjaśnić; uśmiecha się. Delikatnie, bez krzty kpiny czy złośliwości, tak po prostu na jego twarzy pojawia się uśmiech, jakiego nigdy u niego nie widziałem.
Nie wiem, który z nas właśnie wychodzi z pokoju.


piątek, 29 stycznia 2016

03. Maski i Maskarady




Trasa zbliża się wielkimi krokami, a ja czuję, że tuż po pierwszym koncercie chyba najzwyczajniej w świecie rzucę się z mostu.
Wszystko po prostu się wali. Wystarczy, że zamknę oczy, a wszystkie moje lęki przybierają konkretną formę, choć jednocześnie nie potrafię ich określić. Wszystko się we mnie kumuluje i mam wrażenie, że każdej chwili może wybuchnąć, pozostawiając po sobie jedynie chaos większy niż dotychczas. Granica mojej wytrzymałości została już chyba przekroczona; do tej pory byłem w stanie znieść wiele, naprawdę wiele, ale teraz to wszystko zaczyna mnie już przerastać, przygniatać mnie do dna całą swoją masą i nie pozwala mi się podnieść ani nawet zaczerpnąć powietrza, choćby na krótki moment.
Z westchnieniem obracam w dłoni mały woreczek z białym proszkiem, który znalazłem w pokoju Billa. Nie miał tam tego zbyt wiele, mimo to zwinąłem ten jeden, nie będąc nawet pewnym, co ja najlepszego wyprawiam. Nie wiem, dlaczego w ogóle wszedłem do jego pokoju, dlaczego to ze sobą wziąłem. Nie chcę przecież ćpać. Do tej pory właściwie nigdy nie czułem takiej potrzeby, ale teraz ta biel tak kusi, by jej spróbować, niemal rażąc mnie w oczy. Przerzucam foliowe opakowanie z jednej ręki do drugiej, czasem podrzucając je do góry, ale w ogóle nie odrywam od niego wzroku. Dopiero kiedy narkotyk przypadkiem opada na ziemię, ja opadam na łóżko.
Nie mam sił, by się podnieść; mam wrażenie, że całe moje ciało jest odrętwiałe, zupełnie jak mój umysł. Przez moją głowę przepływa masa niepokojących myśli i chyba zaczyna dziać się ze mną coś złego. Chciałbym gdzieś uciec. Zapomnieć o świecie, który myślałem, że znam i schować się w jakimś bezpiecznym miejscu, z dala od tego całego fałszu.
Głośny ryk mojego telefonu wyrywa mnie nagle z wewnętrznego otępienia. Chwilę potem z ociąganiem wyciągam komórkę z kieszeni obszernych spodni, by odebrać połączenie od numeru, o którego istnieniu zdaje się zapomniałem już jakiś czas temu i choć wcale nie mam ochoty na rozmowę, słowa tej osoby pomagają mi na moment odetchnąć.
- Tom…? To ja, Sabine. Moglibyśmy się spotkać…?


*

Siedzę teraz w jednej z najbardziej luksusowych kawiarni w mieście, bawiąc się łabędziem zrobionym z serwetek i czekam. Jest już parę minut po godzinie, na którą się umawialiśmy, jednak powinienem był się tego spodziewać; Sabine zawsze się spóźniała, ale choć to nie była jej jedyna wada, nigdy mi to nie przeszkadzało. Jej zalety miały nad tym przewagę; posiadała niewątpliwy talent do odwracania mojej uwagi od problemów, a skupiania jej tylko na niej samej i chwilach, które z nią spędzałem i chyba to zawsze ceniłem w niej najbardziej. Mimowolnie czuję, jak ogarnia mnie tęsknota za tymi czasami. To nie trwało długo, bo ledwie parę miesięcy, ale to wystarczyło, bym mógł wtedy przy niej choć na krótkie chwile zapomnieć o moim bliźniaku i o kłamstwie, w którym żyję. Nie miałem przecież nikogo poza nią, była moim jedynym lekarstwem; ale każdy lek kiedyś w końcu traci swoją moc.
Machinalnie rozdzieram serwetki na pół. Mój umysł przez cały czas zaprzątnięty jest tymi samymi destrukcyjnymi myślami i chyba jednak wcale nie chcę tu siedzieć. Zaczynam się dziwnie denerwować tym spotkaniem - obawiam się zapewne, że nie wyniknie z tego nic dobrego, choć właściwie nie mam pojęcia, co mogłoby się stać. Wciąż nie potrafię odpędzić od siebie myśli o moim bliźniaku i to chyba właśnie jego dotyczą moje obawy. Nie powinienem myśleć o nim cały czas. Wszystko, co robię jest zależne od niego, nawet jeśli go przy mnie nie ma; zupełnie jakbym był od niego uzależniony.
- Cześć. – Z zadumy wyrywa mnie głos, który dość dobrze znam. Podnoszę wzrok znad stosu serwetek, który przed chwilą był jeszcze starannie ułożonym zwierzęciem i posyłam ciemnowłosej dziewczynie ciepły uśmiech, kiedy ta usadawia się na krześle naprzeciw mnie, a zaraz potem spogląda na mnie ze skruchą. – Wybacz za spóźnienie, autobus mi uciekł – mówi, uśmiechając się przepraszająco. Chcę odpowiedzieć, że przecież i tak wcale tak długo nie czekałem, ale gdy za chwilę spoglądam na zegarek, dociera do mnie, że minęło już prawie pół godziny.
- Nic się nie stało. Czego się napijesz? – pytam, podsuwając jej kartę z wypisanymi najróżniejszymi nazwami kaw i herbat, samemu przeglądając drugą, choć wszystko zlewa mi się w jedno; przed oczami wciąż widzę mojego brata, cokolwiek bym nie zrobił. Jego rozszerzone źrenice nieustannie mnie prześladują nawet we snach, które jeszcze niedawno były moją jedyną ucieczką do lepszego świata.
- Chyba po prostu cappuccino.
Rozglądam się po kawiarni i ruchem dłoni przywołuję kelnera, który szybko przyjmuje od nas zamówienie. Zaraz potem znów powracam do zabawy serwetkami, tym razem drąc je na małe kawałeczki o nieregularnym kształcie. Myślami znów jestem gdzieś daleko od stolika, przy którym siedzę wraz z dziewczyną, o której istnieniu zdaję się zapomnieć.
- Tom?
- Hm? Przepraszam. Ostatnio jestem jakiś rozkojarzony – tłumaczę z niechęcią, zostawiając w końcu serwetki w spokoju. Po chwili jednak moje dłonie znów do nich wędrują, zupełnie automatycznie, jakby bez mojej wiedzy. Przed rozdarciem kolejnego kawałka papieru powstrzymuje mnie szczupła dłoń.
- Co się dzieje, Tom? Wiesz, że możesz mi powiedzieć.
Wzdycham mimowolnie.
Chcę coś odpowiedzieć, najpewniej skłamać, ale w tym samym momencie kelner stawia przed nami filiżanki z parującą cieczą, której aromat przyjemnie drażni moje nozdrza. Nagle całą moją uwagę zajmuje cappuccino, pozostawiając pytanie dziewczyny bez odpowiedzi. Słyszę, jak ta cicho wzdycha. Wciąż trzyma swoją dłoń na mojej.
Znów próbuję się odezwać, lecz tym razem to ona mi w tym przeszkadza.
- Tęskniłam za tobą. – Milczę, bo nie wiem, co mógłbym jej odpowiedzieć.- Wiem, że minęło niezbyt wiele czasu, ale zmieniłam się, Tom. I… Tak sobie ostatnio myślałam, czy…
- Sabine…
- Chciałabym móc dostać drugą szansę.
A ja chciałbym móc ci ją dać, myślę sobie. Nastaje cisza między nami. Słychać tylko brzdęk sztućców roznoszący się po całym lokalu i przytłumione urywki rozmów ludzi wokół, ale my milczymy.
Jestem pewien, że przy niej łatwiej byłoby mi znieść niektóre rzeczy, ale nie chcę jej wykorzystywać ani dawać złudnej nadziei; nie czuję już do niej nic. Jest dobrą dziewczyną, czasem wręcz beztroską – jej optymizm często mnie po prostu powalał. Ale mimo to wiem, że swoje przeżyła i w żadnym wypadku nie chcę dokładać swoich problemów na jej drobne barki. Ona na to nie zasługuje, zwłaszcza, że nie mogę już dać jej miłości.
- Sabine… - odzywam się w końcu. – Nie chcę cię oszukiwać, więc powiem szczerze - przerywam na chwilę, by spojrzeć jej w oczy. – Nie czuję już do ciebie tego, co kiedyś… Zresztą teraz… i tak nie miałbym dla ciebie czasu, niedługo ruszamy w trasę i… - Wzdycham i spuszczam wzrok, zdając sobie sprawę, że to jej raczej i tak nie pocieszy. – Nie zrozum mnie źle. Bardzo cię lubię, ale…
- Rozumiem. – Spoglądam na nią. Wygląda na lekko zawiedzioną, ale na jej twarzy wciąż widnieje ten ciepły uśmiech. – Naprawdę rozumiem, Tom. Cieszę się, że jesteś ze mną szczery i… Po prostu wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć mimo wszystko, ok?
- Jasne. – Odwzajemniam jej uśmiech.



*


Jest chyba południe, kiedy jedziemy do studio po nagłym telefonie managera. Nie wiem, co mogło się stać, ale jego głos nie brzmiał zbyt przyjemnie i wydawał się być czymś bardzo zdenerwowany; kazał natychmiast przyjechać nam obu, warcząc jedynie kilka nic nieznaczących słów do słuchawki telefonu. Żaden z nas nie przejął się tym jakoś specjalnie. Jost ma tendencje do wyolbrzymiania i od tych kilku lat zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić, zwłaszcza Bill, który jako jedyny potrafił uspokoić nieuzasadnione wybuchy naszego managera. Tym razem miało być jednak inaczej.
Twarz Davida jest nieprzenikniona, gdy wchodzimy do salonu w studio, ale kiedy podnosi na nas wzrok, wydaje mi się, że płonie. Stoi chwilę w miejscu, tupiąc nogą w nerwowym geście i mam wrażenie, że jego srogie spojrzenie skupia się tak właściwie na mnie.
Nie mylę się. Podchodzi do mnie zamaszystym krokiem i wciska mi siłą gazetę, którą zauważam dopiero teraz. Zerkając jeszcze na niego niezrozumiale, zaczynam czytać, choć wcale nie muszę tego robić; zdjęcie z restauracji na samym środku strony, na którym Sabine dotyka mojej dłoni, doskonale mówi mi, o co chodzi.
- Chcesz wszystko spieprzyć?! – wrzeszczy, a Bill wyrywa mi z ręki pismo.
- „Tom Kaulitz wrócił do swojej ex-miłości” – czyta, podnosząc na mnie chwilę potem ostre spojrzenie. Rzuca we mnie gazetą. – Co to ma znaczyć?
- Co ci w ogóle przyszło do głowy, żeby zapuszczać się w samo centrum miasta bez ochrony? – odzywa się jeszcze manager, ale mówi to tak cicho, że nie zwracam nawet na to uwagi.
- Tylko rozmawialiśmy! – bronię się. Nie wiem, czy przed Davidem, czy może bardziej przed moim bratem. - Nie wróciłem do niej. To nie moja wina, że czaili się za nami paparazzi.
Bill rzuca mi tak chłodne spojrzenie, że robi mi się słabo. Jost zaczyna krążyć nerwowo po pomieszczeniu, zapewne zastanawiając się, co powinien zrobić. Chyba mnie jako jedynego nie obchodzi to, że to zdjęcie pojawiło się w prasie. Nie robi mi to żadnej różnicy.
- Musimy to odkręcić, zanim ta suka zaważy na losach Tokio Hotel – burczy manager.
- Nie nazywaj jej tak.
- Słuchaj, Tom – mówi sucho, wreszcie stając w miejscu przede mną. Jego oczy ciskają błyskawice w moją stronę. Wolę nie patrzeć już na Billa; czuję na sobie jego wzrok, ale nie potrafię określić, czy jest na mnie wściekły. Ogarnia mnie totalny niepokój. – Wiesz, jakie są media. To wredne kanalie, które tylko żerują na tym, by na tobie zarobić. Jeśli podasz im coś jak na tacy, oni to łykną jak pelikany i dobrze o tym wiesz. Dlatego właśnie robimy to wszystko, żebyśmy to my mogli zarobić na tych szujach. Rozumiesz, o czym mówię?
Spojrzenie Josta mnie przygniata i czuję się nagle po raz kolejny cholernie bezbronny i przyciśnięty do muru. Znów czuję się winny, choć wiem, że tak naprawdę nic nie zrobiłem; po prostu na chwilę zdjąłem maskę.
- Pogadam z nią – burczę w końcu cicho.
- O, nie! – reaguje manager, kiedy tylko sięgam trzęsącą się dłonią po telefon. – Najlepiej po prostu o niej zapomnij, dobra? Dość już namieszałeś.
Zaciskam szczękę z opanowującej mnie złości, ale grzecznie przytakuję.
Bez namysłu i całkiem automatycznie podchodzę do barku i wydobywam najmocniejszy alkohol, nalewając go do literatki i wpatrując się w rdzawą ciecz, jakby miała rozwiązać wszystkie moje problemy. Denerwuję się. Nie mogę znieść, że nie mam na nic wpływu, że nie mogę decydować o swoim życiu i muszę robić to, czego mój brat i David ode mnie oczekują, a ja sam wobec siebie jestem po prostu bezsilny. Czuję się oblężony i bez jakichkolwiek szans na obronę. To wszystko staje się dla mnie coraz cięższe do udźwignięcia.
Słyszę trzask drzwi, ale wciąż nie ruszam się z miejsca; nie obchodzi mnie to. Szklaneczka drży w mojej dłoni poruszonej przez najzwyklejszą złość zrodzoną z niemocy. Mam ochotę zacisnąć na niej pięść i pozwolić, by ostre szkło wbiło się mocno w moją skórę, ale David przywraca mnie nagle do rzeczywistości. Dopiero teraz zauważam, że Billa nie ma już w pomieszczeniu.
- Tom, posłuchaj – mówi. Jego ton głosu już nie jest teraz taki ostry. – Wiem, że możesz to wszystko uważać za niesprawiedliwe, ale sława jest pełna wyrzeczeń. Jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz czasem zrezygnować z ważnych dla ciebie rzeczy. Powinieneś sobie zdawać z tego sprawę.
Nie odpowiadam. Nie mówię mu, że Sabine nie jest dla mnie aż tak ważna, jak myśli, nie mówię, że jego słowa są tylko nic niewartym pieprzeniem. Że wcale nie chcę budować niczego na kłamstwie, że chciałbym po prostu stać się prawdziwy. Chciałbym wykrzyczeć tym wszystkim ludziom, którzy myślą, że mnie kochają: „Nie jestem tym, kim myślicie, że jestem!”. Chciałbym widzieć prawdę, gdy patrzę w lustro i widzieć ją na twarzy mojego brata. Zedrzeć maski z naszych twarzy, wyrwać nas ze szponów sławy, by już żaden z nas nie musiał dłużej brać udziału w tej maskaradzie. Ale zaraz nadchodzi brutalne przebudzenie i pozwalam się jedynie poklepać pokrzepiająco po plecach, nim David wychodzi.



*


Złość rozsadza mnie od środka.
Wszystkie negatywne uczucia, jakimi darzę mojego brata teraz zlewają się w jedno i mam po prostu jedynie ochotę wrzucić go do wrzącego kotła, jakie teraz stanowi moje wnętrze.
Od momentu, w którym Sabine zadzwoniła do mnie z płaczem, wyrzucając pod moim adresem multum nieprzyjemnych słów, siedzę w salonie naszego domu i bezczynnie czekam. Telewizor jest włączony, leci właśnie jakiś kiepski serial romantyczny. Obraz skacze, ale głos jest wyciszony; i tak nie oglądam. Raczej wpatruję się obojętnie w ekran, obserwując postacie bezdźwięcznie przesuwające mi się przed oczami jak w pantomimie. Moje mięśnie są wciąż napięte, złość nie ustępuje nawet na chwilę. Nie zastanawiam się, co zrobię, gdy tylko Bill się pojawi. Nie czułbym chyba nawet żadnych wyrzutów sumienia, gdybym zrobił mu krzywdę.
Pokój jest pogrążony w ciemności, światło daje jedynie niemy telewizor. Wpatruję się w niego automatycznie. Uderzam dłonią o skórzanie obicie fotela w nerwowym geście, wsłuchując się w mżący deszcz ocierający się o szyby; miarowy, kojący odgłos. Drugą wolną dłonią palę papierosa, co jakiś czas strzepując popiół do popielniczki leżącej na moich kolanach.
Brzdęk kluczy otwierających zamek. Do moich nozdrzy od razu dociera mocny zapach drogich perfum, ulubionych mojego bliźniaka. Nie wstaję z fotela; wiem, że Bill zaraz podejdzie do barku, jak każdego wieczora, gdy wraca do domu po ciężkim dniu.
- Jutro mam sesję – odzywa się, kiedy stoi już przy półce z alkoholami i ze stoickim spokojem nalewa sobie whisky do szklanki. – Jeśli chcesz mnie zabić, poczekaj z tym do jutra. To bardzo ważna sesja. – Upija spory łyk i krzywi się nieznacznie. – Cholera, napiłbym się szampana. Dlaczego nie ma tutaj szampana?
Światło z telewizora tylko trochę oświetla jego szczupłą sylwetkę. W takim oświetleniu wydaje się być jeszcze bardziej dostojny niż za dnia. Każdy jego ruch, mimo późnej pory, wciąż jest pełen gracji i jest przy tym tak naturalny, choć te ruchy mogą wydawać się wyćwiczone. W ogóle nie widać na jego twarzy zmęczenia, ale wyczuwam je w jego głosie, który próbuje starannie modulować.
Wpatrując się w niego przez tę chwilę prawie zapominam, dlaczego tutaj siedzę. Kiedy tylko znów sobie to uświadamiam, na nowo wzbiera we mnie złość. Zaciskam pięść.
- Chyba musimy o czymś porozmawiać – mówię, próbując zachować spokój. Nie udaje mi się to tak dobrze, jak mojemu bratu.
- Och. – Bill udaje zaskoczonego. - A więc słucham – mówi, podchodząc do mnie i siadając na oparciu fotela, na którym siedzę ja i zarzuca nogę na nogę, prężąc dumnie swoje plecy i wciąż trzymając w dłoni szklaneczkę whisky. Niezręczność sytuacji mnie przerasta i zrywam się na równe nogi, pozwalając, by zawartość popielniczki rozsypała się na podłodze i wniknęła w czysty dywan. Pewność siebie, którą zbierałem w sobie siedząc tutaj długie godziny, nagle zaczyna mnie opuszczać.
- Naprawdę sądzisz, że możesz wszystko? – Mój głos lekko drży. – Wydaje ci się, że możesz bawić się wszystkimi dookoła, żeby tańczyli, jak im zagrasz?
Powietrze staje się nagle dziwnie ciężkie i gęste, ale Bill nadal siedzi na swym miejscu nieprzejęty moimi wyrzutami. Mam nawet wrażenie, że się delikatnie uśmiecha.
- Tak bardzo cię nienawidzę… - mówię teraz już niższym o kilka tonów głosem, wręcz szeptem. Coś przygniata moją klatkę piersiową, duszą mnie moje własne słowa. – Nienawiść zawsze była mi obca, ale ty zasłużyłeś sobie na to, bym czuł ją każdą swoją częścią… Co jej powiedziałeś?
Bill w końcu rusza się ze z fotela, najpierw podchodząc powoli do barku, gdzie odkłada szklane naczynie, zaraz potem staje tuż przede mną, z takim samym wyrazem twarzy, z jakim tu przyszedł. Z jego postawy wyziera pewność siebie.
- Jesteś tylko dupkiem, Tom – mówi. Parę godzin temu Sabine wypowiadała do mnie przez telefon te same słowa. – Przecież chciałeś nim być.
- Dobrze wiesz, że nie chciałem – odpieram cicho. – Nie tak.
- Och, doprawdy? – Unosi brwi w kpiącym geście, patrząc na mnie z wyższością. Mam wrażenie, że się kurczę; choć jestem większy i silniejszy od czarnowłosego, to on ma nade mną przewagę i czuję się przy nim tak cholernie mały i słaby. - Tak się dziwnie składa, braciszku, że czytam z ciebie jak z otwartej księgi. Widzę cię takiego, jakim naprawdę jesteś. W tych swoich wielkich ciuchach, z tym zatwardziałym wyrazem twarzy, który wydaje się być do niej wręcz przyklejony. Próbujesz być dupkiem, ale jesteś na to po prostu zbyt miękki. Nie potrafiłbyś mnie nawet uderzyć. – Kręci teatralnie głową, cały czas patrząc mi prosto w oczy, jakby czekał na mój ruch. Pod naciskiem jego spojrzenia mam ochotę uciekać. Daleko, jak najdalej od niego. – O tym właśnie mówię. Przy ludziach emanujesz tą smutną pewnością siebie, tak sztuczną, że aż chce mi się rzygać. – Krzywi się. – A teraz… Jesteś taki słaby, Tom. Nie masz swojego własnego „ja”. Żyjesz pomiędzy tym, kim musisz być dla Tokio Hotel i tym, kim chciałbyś być dla mnie. Ale dla mnie nigdy nie będziesz wystarczająco dobry. Bo jesteś taki typowy…
Przymyka oczy, jak gdyby wypowiedzenie tych wszystkich słów strasznie go zmęczyło, ale wciąż nie rusza się z miejsca. Czuję chłód bijący od niego i robi mi się niedobrze. Uderzył we mnie zbyt mocno, bym był w stanie mu teraz odpowiedzieć, zrobić coś, cokolwiek; zamiast tego to on przybliża się do mnie jeszcze bardziej, opatulając swoim oddechem moją twarz. Czuję nagle jego dłoń na swoim policzku – jej dotyk jest tak delikatny i kojący, że mimo wszystko na chwilę przymykam oczy. Przez moment czuję się dziwnie lekko, ale zaraz potem mam wrażenie, że rozsypuję się na kawałki, gdy wargi mojego brata dotykają moich ust.
Nie jestem w stanie oddać pocałunku ani go od siebie odepchnąć. Świat się zatrzymał i na tę krótką chwilę, gdy nasze usta tkwią złączone ze sobą, zatrzymało się również moje serce i oddech. Chciałbym się poruszyć, zrobić cokolwiek, ale podświadomie nie chcę zburzyć wrażenia, że znajduję się na właściwym miejscu. Ogarniają mnie tysiące emocji i myśli jednocześnie i nie mogę rozpoznać, która z nich jest tą właściwą, tą, którą powinienem teraz czuć; bo przecież podniecenie, które zaczyna rozchodzić się właśnie po moim ciele powinno być odrazą, a pragnienie zbliżenia się teraz jak najbliżej do mojego brata powinno być chęcią odepchnięcia go od siebie, skarcenia za to, co właśnie robi.
Przestrzeń zawęża się wokół mnie i coś ciężkiego spada mi na żołądek, gdy Bill się ode mnie powoli odsuwa. Czuję ulgę i żal jednocześnie, wciąż nie mogę złapać oddechu i mam wrażenie, że zaczynam się dusić, jakby coś zaciskało pętlę na mojej szyi. Nie otwieram oczu.
- Zagraj teraz sobie, braciszku – słyszę jeszcze jego cichy głos. Przy każdym słowie jego usta delikatnie muskają moje drżące wargi. – Z całą pewnością zatańczysz najlepiej.




sobota, 23 stycznia 2016

02. Maski i Maskarady

 Bezsenność jest zmorą, ale przynajmniej daje mi czas, by dopracować i wstawić rozdział, bo niekiedy za dnia mi go brakuje. Długość znów nie jest zbyt powalająca, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie - w końcu jakość nie zawsze idzie w parze z długością, przynajmniej w moim przypadku. Miłego czytania!
***



                Wchodzę niepewnym krokiem do garderoby przeznaczonej tego popołudnia dla naszego zespołu, gdzie Bill siedzi już na barowym krześle przed lustrem i Natalie dopieszcza jego fryzurę. Na obitej czerwonym materiałem kanapie siedzi Georg wraz z Gustavem, który zdaje się przysypiać i jego głowa chyba zaczyna delikatnie opadać na ramię basisty. Georg kiwa mi głową na powitanie, zaraz potem wracając do nierobienia kompletnie niczego.
               - Cholera, Natalie... mogłabyś się pospieszyć... - dociera do mnie zza pleców. Głos Billa jest dziwnie nerwowy, chociaż do rozpoczęcia show pozostało jeszcze ponad pół godziny.
               Atmosfera jest dziwnie gęsta i co jakiś czas słychać tylko ponaglające pomruki Billa, któremu najwyraźniej z jakiegoś powodu bardzo zależy na czasie. Próbuję znów zignorować jego obecność, ale nigdy mi się to nie udaje; ostatecznie zawsze całą swoją uwagę skupiam tylko na nim, przestając dostrzegać cokolwiek wokół.
              - Jak będziesz się tak wiercić, to nigdy tego nie skończę - odzywa się wreszcie Natalie, ale już po chwili odkłada lakier do włosów na jego miejsce i odsuwa się odrobinę od mojego brata, by przyjrzeć się swojemu dziełu. - Gotowe.
              Bill na dźwięk tego słowa jak poparzony podnosi się z krzesła, strzepując niewidzialne paprochy z jego czarnej opiętej koszuli i po chwili w garderobie nie ma już po nim śladu.
              - A temu co? - burczy Gustav, który najwidoczniej nagle się obudził i postanowił zainteresować się tym, co się wokół niego dzieje. Odpowiadam na jego pytanie wzruszeniem ramion.
              Siadam wreszcie na drugim brzegu obszernej kanapy i posyłam pozostałym członkom zespołu zmęczone spojrzenie, ale raczej nikt się mną zbytnio nie przejmuje. Perkusista jest chyba zbyt zajęty próbą ponownego zaśnięcia, a Georga całkowicie pochłonęło nicnierobienie. Wzdycham głośno.
              - Wiecie coś na temat programu? - pytam i tym razem to basista wzrusza ramionami.
              - Będzie nudno.
              - Aha.
  Myśl, że za chwilę znajdziemy się w wielkim studio, gdzie oficjalnie rozpoczniemy swoje przedstawienie jeszcze bardziej pogłębia mnie w moim dziwnym, przygnębionym nastroju. Nie rozumiem, czym się tak martwię; przecież tak naprawdę od samego początku każdy z nas odgrywa tylko swoją rolę, by tylko jak najdłużej utrzymać kontrakty. I chyba właśnie ta myśl, że nie możemy być po prostu niezależnymi artystami, tylko wszystko musimy robić pod dyktando ludzi, którzy nami dyrygują, tak bardzo mnie dobija. W tym, co robimy, nie chodzi o talent czy pasję, tylko o to, co lepiej się sprzeda i choć podświadomie zdaję sobie z tego sprawę chyba od początku, teraz ta myśl wydaje mi się niewyobrażalnie smutna. Coś, czego przecież zawsze tak bardzo chcieliśmy to jedynie zwykła farsa, z której nie ma już ucieczki i pcha nas wszystkich do samozniszczenia. Nie ma w tym wolności. Jestem pewien, że każdy z nas wyobrażał to sobie inaczej.
             Moje myśli przerywa Bill, który wchodzi nagle do garderoby i wydaje się być zupełnie inną osobą niż ta, która wyszła z niej jeszcze kilka minut temu. Jeden rzut oka wystarcza, by dostrzec, że ma wyraźnie lepszy humor i całe poprzednie napięcie zniknęło z jego twarzy.
             Mierzę go badawczym spojrzeniem, ale raczej nie dostrzegam niczego niepokojącego. Chłopaki też zbytnio się nim nie przejmują; jego dziwne wahania nastroju są już dla nich na porządku dziennym.
            - Dobrze się czujesz? - pytam jednak. Coś jest nie tak i czuję to całym sobą nieprzerwanie od dłuższego czasu, ale nie mam odwagi tak po prostu spytać o to Billa. Wiem, że i tak nie uzyskałbym żadnej odpowiedzi; dałbym mu jedynie kolejną okazję do zrobienia sobie ze mnie „ofiary”.
            Nie umyka mojej uwadze, że po tym pytaniu mojemu bratu schodzi z twarzy ten dziwny, wielki uśmiech. Patrzy na mnie teraz chyba nie do końca przytomnie i otwiera usta, mrużąc gniewnie oczy.
           - To nie twoja sprawa.
           - Wychodzicie za minutę! - W drzwiach na ułamek sekundy pojawia się dźwiękowiec, ale nie odwracam nawet na ten moment wzroku od Billa. On za to zgrabnie ignoruje moje pytające spojrzenie i po prostu jak gdyby nigdy nic przegląda się w lustrze i podąża za mężczyzną, który wyszedł stąd chwilę temu.
           - Dziesięć, dziewięć… - rozlega się po pomieszczeniu. Natychmiast podnoszę się z wściekle czerwonej kanapy i ruszam za bratem, nie do końca wiedząc, czego mam się spodziewać. Za mną idzie basista, a Gustav dotrzymuje mu kroku.
           - Trzy, dwa… Kamery!
          Rozlegają się głośne krzyki zlewające się w jeden dźwięk, kiedy prezenterka wywołuje nazwę naszego zespołu. Wchodzimy na sporą halę, na środku której stoi ogromna, łudząco podobna do tej w garderobie, kanapa. Zaczyna mnie nagle irytować ta wszechobecna czerwień.


            - A więc, bliźniacy. Wiele razy mówiliście, że więź między wami jest naprawdę niesamowita, ale ciekawi mnie, czy rzeczywiście nie ma w tym żadnych wad? Nie ma takich dni, kiedy potrzebujecie od siebie po prostu odpocząć, jeden od drugiego? Nie macie siebie dość?
            - Muszę przyznać, że nie łączy nas zwyczajna, braterska więź. Zawsze innym ludziom jest trudno to zrozumieć, że jesteśmy nie tylko braćmi, mieszkamy razem i przez ostatnie lata poza Tokio Hotel spędzaliśmy każdy pojedynczy dzień razem.
            - Tom?
            - Nie ma w ogóle tematu, czy któryś chce odpoczynku od drugiego albo prowadzić własne życie. Wszystko robimy razem, absolutnie wszystko o sobie wiemy i w zasadzie jesteśmy jak jedna osoba.
Mam ochotę śmiać się jak wariat. Chyba naprawdę muszę nim być, skoro zaczynam coraz bardziej zatracać się w tym teatrze, gubiąc granice między rzeczywistością a fikcją. Te słowa wychodzą z moich ust tak gładko, że sam zaczynam sobie wierzyć, że są prawdziwe, choć tak naprawdę nie mają żadnego odbicia w rzeczywistości. Nie ma między nami już żadnej więzi. Łączy nas jedynie wspólny dom, rodzina, zespół, i tak naprawdę jesteśmy dwoma zupełnie różnymi sobie światami pełnymi ról, które gramy. Prawda odeszła w zapomnienie.
- To prawie jak idealny związek, prawda?
      - Tak. Z całą pewnością - odpowiada, wbijając we mnie swoje natrętne spojrzenie z zadowolonym uśmiechem. I w tym momencie już wiem, że właśnie rozpoczyna się kolejna gra. Kolejne role, których obawiam się najbardziej, tak dla mnie abstrakcyjne, niedorzeczne. Niemoralne.
       Jak daleko można posunąć się w imię sławy?   
Przez chwilę obaj jedynie na siebie patrzymy, jak gdybyśmy toczyli ze sobą niemą walkę, choć na twarzach nas obu widnieją sztuczne uśmiechy. Zaraz potem jednak dostrzegam w jego oczach coś dziwnego i w tej jednej chwili wszystko staje się dla mnie oślepiająco jasne.
            Czuję, jak coś ciężkiego spada mi na żołądek i nieprzyjemnie się tam zaciska, sprawiając, że momentalnie robi mi się duszno. Strach. To on właśnie odbiera mi oddech, prawie mnie paraliżując.
Ale wywiad się jeszcze nie kończy. Prezenterka pyta teraz o coś Georga i Gustava, a ja nie potrafię oderwać spojrzenia od mojego brata. Nasi fani, ci siedzący na widowni i ci, którzy zobaczą to potem w Internecie, odbiorą to pewnie na swój sposób, ale oni nie mogą zobaczyć tego, co teraz widzę ja w jego oczach. Wszystkie fakty w mojej głowie łączą się teraz ze sobą w spójną całość i robi mi się niedobrze. Próbuję zachowywać się naturalnie, dopóki nie znikniemy sprzed otaczających nas wokół kamer, ale nie potrafię opanować ogarniającego mnie przerażenia. Modlę się w duchu, żebym się mylił, choć nie wierzę w Boga.
           - Wróćmy jeszcze na moment do bliźniaków. Wiemy już, że Gustav jest niestety wciąż sam, a Georg spotyka się z tajemniczą brunetką, o której nie chce powiedzieć zbyt wiele, za to chciałabym się dowiedzieć trochę o was. Tom, doszły nas słuchy, że całkiem niedawno zerwałeś ze swoją dziewczyną i ciekawi mnie, czy dalej nic się nie zmieniło z twoimi one-night stands?
           Słowa prezenterki docierają do mnie jak przez mgłę i choćbym bardzo chciał, nie potrafię się na nich skupić, i właściwie tylko dzięki dyskretnemu szturchnięciu Billa wiem, że mówi do mnie. Przez chwilę milczę, nie wiedząc, co mógłbym odpowiedzieć.
           - Ja… - tylko tyle jestem w stanie wykrztusić, czując, jak szerokie źrenice mojego brata wciąż przeszywają mnie na wskroś. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie nawet treści pytania. – Nie… To znaczy…
           - Myślę, że jego podejście w tej kwestii trochę się zmieniło. Trochę dojrzał i sądzę, że jest teraz w końcu nastawiony na prawdziwą miłość – Bill wciąż patrzy prosto w moje oczy, kiedy wypowiada te słowa. Z jego twarzy wciąż nie znika uśmiech. – Oczywiście sam się do tego nie przyzna, bo boi się, że to zepsuje jego reputację wielkiego macho… - mówi jeszcze, a cała sala wybucha głośnym śmiechem. Czuję, jak wszystko we mnie wrze i mam ochotę po prostu wybiec z tego pomieszczenia i uciec jak najdalej, gdziekolwiek, gdzie nie będę musiał grać. Tak wiele mnie to teraz kosztuje.
          - Tak… - odzywam się, starając się brzmieć choć odrobinę pewniej. Na moich ustach błąka się kokieteryjny uśmiech, tak fałszywy, że z pewnością wygląda jak niepasujący element na siłę przyklejony do mojej twarzy. – Sądzę, że zdecydowanie jestem teraz gotowy na miłość.
          - Bill?
          - Cóż, ja również myślę, że jestem już bardzo blisko znalezienia tej jedynej miłości. Naprawdę bardzo blisko – odpiera. W chwili, gdy wypowiada te słowa, patrzy na mnie tak, że niektórym fankom z widowni wyrywa się głośny pisk. A ja nie mogę wyjść z podziwu, jak perfekcyjne odgrywa swoją rolę.


*
       

           - Jest zu­pełnie in­ny, praw­da? - Z zamyślenia wyrywają mnie słowa Gustava. Idziemy ramię w ramię, a przed nami kroczy Georg wraz z Billem, który zrobił się dziwnie milczący; chyba jest na mnie zły. Podnoszę wzrok na przyjaciela, nie wiedząc, co dokładnie ma na myśli. Czy on też coś dostrzega?
           - Co?
           - Na wywiadach. Jest taki rozgadany, a teraz...
           - To jego praca - mówię, czując jakąś dziwną ulgę i nadzieję, że może jednak mi się wydawało, choć doskonale wiem, że się nie mylę. Odwracam wzrok. - Myślałem, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie pokazujemy mediom, jak jest naprawdę.
           Kątem oka dostrzegam, że kręci przecząco głową.
           - Nie o to chodzi. Jego zachowanie... Czasami mam wrażenie, jakby coś brał przed tymi wszystkimi wywiadami i występami - tłumaczy ze śmiechem, a ja czuję, jak na powrót ogarnia mnie niepokój i oblewa fala gorąca. Przenoszę gwałtownie wzrok na perkusistę, który wydaje się być zdziwiony moją reakcją. - Co jest?
           - Myślisz, że...?
           - Mam tylko takie wrażenie, Tom. Ale nie sądzę, żeby ćpał.
           Nic już więcej nie mówię, ale postanawiam sobie, że porozmawiam z czarnowłosym od razu, kiedy tylko zamkną się za nami drzwi naszego domu. Znów ogarnia mnie irracjonalny lęk, czuję, jak z nerwów moje dłonie się pocą i zaciskam pięści, ale w milczeniu podążam za bratem do naszego samochodu. Bez słowa wyrywam mu kluczyki z rąk; jeśli moje przypuszczenia są prawdziwe, nie mogę pozwolić mu siąść za kółkiem. Jego rozdrażnione spojrzenie przeszywa mnie na wskroś, ale usilnie staram się je ignorować i wsiadam do samochodu, czekając, aż pojawi się obok mnie.
           - Możesz mi łaskawie powiedzieć, co ty wyprawiasz? - pyta z pretensją, zapinając jednak pasy. Zerkam na niego tylko przelotnie i odpalam silnik, natychmiast ruszając. W tym momencie jestem chyba po prostu wściekły i po raz pierwszy mam odwagę mu się sprzeciwić.
           - Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że pozwolę ci prowadzić w takim stanie.
           - O czym ty mówisz?
           Bill naprawdę jest niesamowitym aktorem. Słysząc to autentyczne zdziwienie w jego głosie, przez chwilę jestem pewien, że to wszystko tylko mi się wydawało, ale kiedy znów rzucam okiem na jego rozszerzone źrenice, które z tej odległości wydają się być jeszcze szersze niż przedtem, nie mam już żadnych wątpliwości. Zaciskam tylko mocniej dłonie na kierownicy, powstrzymując się przed wypowiedzeniem lawiny słów, które cisną mi się na usta.
            Nie potrafię już znieść tego napięcia unoszącego się w samochodzie, prawie się nim dusząc i kiedy wreszcie parkujemy pod naszą posesją, oddycham z ulgą. Wychodzę z samochodu i kieruję się od razu w stronę domu. Bill idzie zaraz za mną i choć dzieli nas co najmniej metr odległości, wydaje mi się, że czuję jego oddech na swoim karku.

Nie wiem, co powinienem zrobić. Chciałbym to wszystko zmienić, porozmawiać, ale obawiam się przegranej, na którą jestem z góry skazany. Gdyby tylko Bill potrafił spojrzeć dalej, niż sięga to wszystko, zrozumiałby. Wiedziałby, że może na mnie liczyć, że jestem i będę przy nim mimo wszystko, zawsze. Ale teraz jestem jedynie jego pionkiem w drodze do celu, aktorem w przedstawieniu, którego jest reżyserem i w którym to on pragnie odkrywać główną rolę. I to właśnie chyba jego straty tak bardzo się boję, choć wiem, że tak naprawdę już dawno go straciłem, ale mimo to, gdzieś w głębi siebie nadal wierzę, że nie wszystko jeszcze zaprzepaszczone. Że jeszcze mam szansę…
            - Chyba musimy pogadać - mówię, kiedy tylko za moim bratem zamykają się drzwi. Ten patrzy na mnie jedynie rozdrażniony i od razu mnie omija, ale łapię go szybko za nadgarstek i nie pozwalam mu uciec. Przez chwilę obaj patrzymy sobie w oczy.
            - Nie mam z tobą o czym rozmawiać – mówi spokojnie, a ja nagle mam odwagę prychnąć mu w twarz. Moja złość rośnie z każdą kolejną sekundą i mocny uścisk mojej dłoni na jego nadgarstku coraz bardziej się zacieśnia, ale Bill nawet nie drgnie; wciąż patrzy na mnie chłodno, a kąciki jego ust lekko wędrują do góry w kpiącym grymasie. – Chyba że o tym, jak bosko spieprzyłeś wywiad.
Zaciskam szczękę.
            - Ćpasz? - pytam bez ogródek, a on tylko stoi nieprzejęty i uporczywie milczy – jego opanowanie dodatkowo działa mi na nerwy. To jedna z tych chwil, kiedy próbuję się powstrzymać przed uderzeniem go. - Ćpasz?!
            - Nie twoja pieprzona sprawa.
            - Bill, do cholery! - krzyczę, nagle z całej siły przypierając go sobą do ściany. Najwidoczniej nie spodziewał się takiej reakcji, bo otwiera nagle szeroko oczy i unosi brwi w geście zdziwienia, ale za chwilę na jego twarz znów powraca ten kpiący uśmiech. Prycha, kręcąc głową.
            - Brawo, Tom. - Unoszę brew, nie rozumiejąc. W tej chwili jestem zbyt skupiony na tym, by po prostu poznać prawdę, choć wydaje się być tak oczywista, gdy widzę jego źrenice. - Nareszcie zaczynasz mi się stawiać. Mam nadzieję, że to nie chwilowe, bo zaczyna mnie już nudzić twoje podkulanie ogona.
Powietrze uchodzi głośno z moich płuc i nagle znów nie jestem w stanie nic powiedzieć. Te słowa wystarczyły, bym nie miał ochoty już dłużej na niego nawet patrzeć; odsuwam się od niego gwałtownie i puszczam go, posyłając mu ostatnie wściekłe spojrzenie, przez które przebija się bezradność.
            - Zejdź mi z oczu.
Czuję na sobie jego wzrok jeszcze przez chwilę, a potem kątem oka widzę, jak zmierza ku schodom. Kiedy wreszcie znika mi z pola widzenia, moja złość ustępuje miejsca zmartwieniu. Coś we mnie chyba pęka i uderzam mocno pięścią o ścianę w przypływie obezwładniającej bezsilności. Moja dłoń zaczyna pulsować z bólu, podobnie jak we mnie tętnią teraz wszystkie najgorsze uczucia, walcząc ze sobą wzajemnie o podium i sprawiając, że w moim umyśle rodzi się nagle tysiąc lęków.
Ogarnia mnie bezsilność. Przytłaczające uczucie, że nic, co zrobię, nie będzie odpowiednie.




***



Mój umysł jest jakby wygaszony; zupełnie, jakby nie istniał.
Od naszej ostatniej rozmowy minęło już kilka dni. Jesteśmy w studio; tym razem przyjechaliśmy tutaj całą czwórką i całą czwórką rozmawiamy teraz o trasie, która jest już dość dokładnie zaplanowana.
Bill stoi przy barku z alkoholami, paląc w ciszy papierosa. Czasem sięga po butelkę whisky, w ogóle nawet nie fatygując się, by nalać ją do szklanki, ale wolę to przemilczeć i zamiast zwrócić mu uwagę, po prostu ukradkiem mu się przyglądam. Wciąż ma na sobie swój czarny elegancki płaszcz; już na wejściu do studio podkreślił, że nie zamierza tu zostać dłużej, niż jest to konieczne, bo wszystko jest już przecież omówione, a on ma ważniejsze rzeczy do roboty. Rzeczywistość naturalnie okazała się inna. Nie wiem, co go tak zainteresowało; może to ta zimna whisky, po którą co chwila sięga, albo może rozmowa naszej trójki z Davidem, która w sumie powoli zaczyna już tracić miano rozmowy, ale wyraz jego twarzy jest niezwykle skupiony i wcale nie wygląda, jakby się gdzieś wybierał.
Na moment ogarnia mnie panika, że może znowu brał to świństwo, ale moje obawy szybko znikają, kiedy odzywa się po raz pierwszy, przerywając naszą zaciętą dyskusję.
- Mam pewien pomysł co do Zoom into me – mówi i wszyscy jak na komendę podnoszą na niego wzrok. Bill przykłada jednak butelkę do ust, jakby chcąc zbudować tą pauzą napięcie. Kątem oka dostrzegam grymas niezadowolenia na twarzy Josta.
- Za późno już na większe zmiany – odzywa się, patrząc głównie na czarnowłosego. Jego głos jest twardy i stanowczy.
- To nie zmiana, tylko wprowadzenie czegoś nowego.
Wokalista mierzy przez chwilę managera pewnym wzrokiem, a potem podchodzi do stolika, przy którym wszyscy siedzimy i w stosie różnych papierów znajduje tekst do Zoom into me. David podnosi się ze swojego miejsca, by przypatrzeć się kartce, którą trzyma mój brat.
- Tutaj. – Wskazuje miejsce gdzieś w dwie trzeciej tekstu. – W tym momencie z pianina wybucha ogień i…
- Chcesz spalić całą scenę czy tylko mnie? – prycham, przerywając Billowi. Ten rzuca mi jedynie mordercze spojrzenie. – Wiem, że lubisz wzbudzać kontrowersje, ale podpalenie własnego brata na oczach tysięcy ludzi nie jest chyba zbyt dobrym pomysłem. - Zanim tylko kończę wymawiać te słowa, czuję na sobie wymowny wzrok Gustava. Chyba myśli, że przesadzam ze złośliwością, ale on nie wie, że mam powód, by się tak zachowywać.
Nie wie wielu rzeczy.
- Dasz radę to załatwić? – Bill ignoruje moje słowa i zwraca się do Josta, który mimo początkowych protestów zdaje się być dość głęboko zamyślony nad jego propozycją. Jego brwi są zmarszczone w pełnym skupienia wyrazie, ujawniając jego zmarszczki, których i tak na jego prawie czterdziestoletniej twarzy nie ma zbyt wielu. Po chwili wzdycha, przeczesując ręką włosy, by zaraz wydać werdykt.
- W sumie to dość dobry pomysł… Zobaczę, co da się zrobić.
Na twarzy Billa pojawia się zadowolony uśmiech i posyła mi spojrzenie pełne satysfakcji.
Zaciskam szczękę, czując, jak podnosi mi się ciśnienie.
- Och, błagam! Czy naprawdę musisz się godzić na każdy jego durny pomysł? Już wystarczy, że… - przerywam, zdając sobie nagle sprawę z obecności Georga i Gustava. – To nawet nie jest bezpieczne…!
- Załatwię to tak, że będzie bezpieczne – mówi, przez co jeszcze mocniej zaciskam zęby. – Zresztą to wcale nie jest głupi pomysł. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że bardzo dobry. A wy co sądzicie? – zwraca się teraz do reszty zespołu, choć wszyscy dobrze wiedzą, że i tak będą musieli się dostosować, podobnie jak ja. W tym zespole nie ma demokracji; pyta raczej dla zasady, by nikt nie mógł mu tego później wyrzucić w twarz.
- Dla mnie spoko – odpowiada Georg, a Gus popiera go jedynie kiwnięciem głowy, wciąż mierząc mnie uważnie tym swoim spojrzeniem.
Moja irytacja sięga zenitu.
- Świetnie – prycham.
- Nie masz wyjścia, Tom. Musisz się zgodzić – odzywa się znów Jost, a Bill wyciąga z barku pięć kolorowych szklaneczek, do których po kolei rozlewa alkoholu w sporych ilościach.
- Skoro wszystko już omówione, teraz możemy wznieść za to toast. – Głos Billa jest pełen tak obrzydliwej pewności siebie, że aż chce mi się wymiotować na sam jego dźwięk. Mimo to przyjmuję od niego szklankę z brunatną cieczą, gdy mi ją podaje, wzdychając z bezsilności.
Nigdy nie miałem wyjścia.

wtorek, 19 stycznia 2016

01. Maski i Maskarady

 Byłabym sadystką, gdybym kazała wam czekać dłużej po tym króciutkim prologu, zwłaszcza że roddział 1 również nie powala swoją długością, więc witam was znów i zapraszam do czytania. 
Będę wdzięczna za wasze komentarze.

***


Krąży po sali nagraniowej, śpiewając głośno jedną z naszych najnowszych piosenek, a ja udaję, że przeglądam nuty, choć tak naprawdę uważnie go obserwuję. Wsłuchuję się w jego głos, w którym chyba tylko ja dostrzegam nerwową barwę. Czuję całym sobą, że coś jest nie tak, ale nie mogę go o to spytać. Zgromiłby mnie tylko swoim chłodnym spojrzeniem i śpiewałby dalej, ignorując całkowicie moją obecność.
Klnie cicho pod nosem, kiedy nie udaje mu się wyciągnąć jakiegoś dźwięku, a ja kręcę niezauważalnie głową. Zawsze był cholernym perfekcjonistą - ja też, ale w jego wypadku wszystko musiało przebiegać dokładnie tak, jak tego chciał. To nic, że jego życie jest jednym, wielkim niezaplanowanym chaosem, nad którym już dawno tak naprawdę stracił panowanie.
Nie chcę go rozkojarzyć, więc milczę. Zresztą zawsze milczę. On nie lubi, kiedy mówię.
Do studia wpada Georg, a za nim zmierza Gustav. Rzucają przelotnie wzrokiem na Billa, nawet się z nim nie witając; od zawsze wiedzieli, że kiedy czarnowłosy stąpa z nogi na nogę i przemieszcza się po studiu, wciąż tylko śpiewając, lepiej mu nie przerywać.
Bill nawet nie drgnie, kiedy za Gustavem głośno zatrzaskują się drzwi, ale chyba wyczuwa, że się mu przyglądam, bo ogarnia mnie nagle przenikliwym spojrzeniem. Wzdycham więc cicho i powracam do poprzedniej czynności, wciąż jednak nasłuchując.
Ktoś klepie mnie po ramieniu, więc podnoszę wzrok znad kartek, na które od początku tak naprawdę nawet nie patrzę. Georg przysiada na krzesło obok mnie i kiwa głową na mojego brata, unosząc brwi. Wzruszam ramionami.
- Idziesz z nami do klubu? - pyta. Kręcę energicznie głową, szukając gorączkowo w myślach jakiejkolwiek wymówki.
- Nie, muszę jeszcze trochę popracować nad piosenką.
Szatyn unosi brwi i zabiera mi z rąk kartkę, na której rozpisane są riffy do Automatic. Wzdycha.
- Rany, Tom, przecież to już jest idealnie dopracowane. Odkąd zerwałeś z Sabine zrobił się z ciebie straszny sztywniak. Rozerwałbyś się trochę, poimprezował – intonuje mocno ostatnie słowo, robiąc sugestywny ruch biodrami. Puszcza mi oczko w żartobliwym geście, a ja z trudem powstrzymuję się, żeby go nie uderzyć. – Weź przykład z Billa, on wie, co to dobra zabawa - rzuca jeszcze, a ja zaciskam zęby. Dobra zabawa? Rzeczywiście, upijanie się do nieprzytomności na każdej imprezie, zabawianie się z przypadkowymi kobietami czy facetami, którzy pożerają go wzrokiem i Bóg wie co jeszcze, zdecydowanie jest odzwierciedleniem dobrej zabawy.
Wszyscy oczekują ode mnie, że będę taki sam jak Bill. Wszyscy. Georg, Gustav, Andreas – nasz przyjaciel od najwcześniejszych dziecięcych lat, nawet rodzice... Nie zdziwiłbym się, gdyby nasi fani też tego chcieli. Ale oni wszyscy nie wiedzą, jaki on jest. Media wykreowały nas obu jako kompletne siebie przeciwieństwo; to ja uchodzę za lovelasa, który lubi sobie popić. Uznają mnie za kogoś, kto bawi się uczuciami dziewczyn, mają mnie za egoistę i kogoś, kogo nie obchodzą żadne zasady. Nawet nasi rodzice, to znaczy matka i Gordon, wierzą w to, co mówią o nas w telewizji. Koszmarny paradoks. Myślą, że to Bill jest cholernym romantykiem, na każdym rodzinnym obiadku użalają się nad nim, że nikogo jeszcze nie znalazł, mówią, że wielka miłość czeka na niego tuż za rogiem. „Biedny Bill, tak długo nie spotkał jedynej prawdziwej miłości!”
A kiedy ja prycham, słysząc to, zaczynają czepiać się mnie.
Jako jedyny tak naprawdę znam Billa, jednocześnie tak wiele o nim nie wiedząc.
Czasem mam wrażenie, że jest mi kimś kompletnie obcym. Że go nie znam, a jednocześnie jest nieodłączną częścią mojego życia.
Odkąd wsiedliśmy w ten rozpędzony pociąg bez drogi powrotu zwany Tokio Hotel, Bill stał się dla mnie kimś kompletnie nieosiągalnym. Żyję w jego cieniu, trwam przy nim z nadzieją, że kiedyś go odzyskam, która wypala się z każdym kolejnym dniem. Zapominam o śnie, bo każdej nocy myślę tylko o tym, że on jest sam. Wiem, jak bardzo zależy mu na sławie, na tym zespole. Ale choćby zapierał się w każdy możliwy sposób, widzę, jak się miota, jak bardzo mu z tym wszystkim źle, mimo że jednocześnie to jedyne, co go podtrzymuje, nie pozwalając mu upaść na samo dno.
Tokio Hotel zabrało mi wystarczająco wiele. Starych przyjaciół, uznanie rodziców, brata. Ale trwam w tym dalej, bo wiem, że to dla Billa jest najważniejsze. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi za to wdzięczny. Że choć na starość sobie o mnie przypomni.
        Chłopaki wychodzą i po chwili zostaję sam. Nawet nie zauważyłem, kiedy Georg zdążył dogadać się z Billem co do wyjścia do klubu, nie dotarły do mnie dźwięki żadnej rozmowy; chyba za bardzo się zamyśliłem.

Nie wiem, jak długo siedzę jeszcze w studio. Niebo za małym oknem robi się powoli granatowe, ale niedziałający biały zegar wiszący na ścianie przede mną pokazuje godzinę piątą rano. Ktoś miał wymienić w nim baterię. Nie mogę sobie przypomnieć, komu przypadło to zadanie.
- Tom? - Odwracam się, słysząc moje imię i dostrzegam opartego o framugę naszego managera, przyglądającego mi się uważnie. Jak długo tu stoi? - Gdzie reszta?
- Poszli do klubu - odpowiadam, wzruszając ramionami. - Coś się stało?
- Chciałbym porozmawiać z tobą i twoim bratem - mówi. Zaraz potem podchodzi do mnie i przysiada obok, po chwili kontynuując: - Ale dzisiaj tego raczej nie zrobię... Obaj dobrze wiemy, dlaczego.
Przytakuję, bo żaden z nas nie chce mówić o tym na głos.
Jost jest chyba jedyną osobą oprócz mnie, która doskonale widzi, co dzieje się z Billem i jestem mu za to cholernie wdzięczny, ale jestem też niesamowicie zazdrosny o to, że to on ma na niego większy wpływ. Nie powinno mnie to dziwić; w końcu to dzięki niemu jesteśmy teraz tym, kim jesteśmy i Bill darzy go przez to szacunkiem. Mnie za to nie okazuje go w ogóle, choć też jestem częścią tego zespołu.
Wzdycham. Jost chyba zauważa mój niewątpliwie beznadziejny nastrój, bo marszczy śmiesznie nos. Zawsze tak robi, kiedy próbuje kogoś pocieszyć - a raczej dać "dobrą" radę, o którą, tak na dobrą sprawę, nikt nigdy go nie prosi.
- Słuchaj, nie powinieneś tak się tym przejmować. Bill jest specyficzny, to daje się odczuć, ale nie powinieneś ciągle mieć na uwadze tylko jego zdania. Wiesz, co zrobiłbym na twoim miejscu?
- Pewnie strzeliłbyś sobie kulkę w łeb - ironizuję, na co David gromi mnie znaczącym spojrzeniem. - Dobra, kontynuuj - mówię, choć wcale mnie nie obchodzi, co ma mi do powiedzenia. W tej chwili pragnę tylko spokoju.
- Poszedłbym tam i na złość Billowi bawiłbym się zajebiście.
Unoszę na niego powątpiewający wzrok i parskam sztucznym śmiechem, niedowierzając jego słowom. David nie wie, co mówi. Może potrafiłbym się bawić, gdyby Bill robił to razem ze mną; bez niego rzeczy, które cieszyły mnie parę lat temu, teraz są dla mnie bezwartościowymi czynnościami. Utraciłem własną samodzielność, bo nie potrafię funkcjonować bez niego i robić tego, co kiedyś było moją pasją; nawet gra na gitarze nie daje mi już ukojenia, a koncerty są jedynie przykrym obowiązkiem.
Ale po chwili dociera do mnie, że tak właściwie David ma rację. Wcale nie chcę tu siedzieć sam. Chciałbym móc wyjść razem z moimi przyjaciółmi, zabawić się, nie zważając na mojego brata choć przez chwilę. Po prostu usiąść z Georgiem i Gustavem przy barze i śmiać się z nimi jak za starych dobrych czasów z nic nieznaczących głupot, nie przejmując się tym, że Bill bawi się w swoim własnym świecie, w którym mnie nie ma. Ile jeszcze mam się miotać, przejmując się tylko nim, uważając na każdy mój gest czy słowo, żeby go nie zdenerwować? Dlaczego całe życie miałbym siedzieć w jego cieniu? Moje myślenie nieustannie jest nastawione tylko na to, by to on był zadowolony i to już chyba najwyższy czas, bym w końcu pomyślał tylko o sobie. Choć przez krótki moment. I nawet, jeśli miałbym tego potem żałować.
Nie wiem nawet, kiedy wystukuję numer Georga, by spytać się, gdzie dokładnie są, nie wiem, kiedy znajduję się w nieznanym mi dotąd klubie i teraz wbrew temu, co postanowiłem sobie przed kilkunastoma minutami, próbuję właśnie ukryć się przed Billem, pijąc samotnie w jakimś kącie drinka za drinkiem.

*

        Jasne promienie słońca rażą mnie niemiłosiernie w przymknięte lekko oczy, nasilając nieznośny ból głowy. Odwracam się na drugą stronę, chcąc uciec wzrokiem od źródła światła.
        Wzdrygam się nerwowo, gdy dostrzegam siedzącego na krześle tuż przy moim łóżku Billa. Spoglądam na niego podejrzliwie, a on rzuca mi tylko opakowanie leków przeciwbólowych i dopiero teraz dostrzegam szklankę wody w jego dłoni. Odpowiadam mu jedynie cichym „dzięki”, czując na sobie jego ciężki wzrok. Nie potrafię rozszyfrować jego spojrzenia. Mam wrażenie, że figuruje w nim złość, ale równie dobrze może to być zwykły chłód. Dlaczego miałby być na mnie zły?
        Próbuję zignorować jego obecność i sięgam po tabletkę, mając wrażenie, że ból zaraz rozsadzi moją czaszkę. Czuję się dziwnie niezręcznie pod naciskiem jego wzroku.
        - Jost dzwonił - odzywa się nagle. - Chce z nami pogadać.
        - Wiem - odpieram i od razu krzywię się znacznie, słysząc, jak beznadziejnie brzmi mój głos. Mam przez moment wrażenie, jakby ktoś przejechał mi po strunach głosowych papierem ściernym, a one same zamieniły się w drut kolczasty.
        - Nieźle zabalowałeś.
        Odkładam pustą już szklankę na półkę przy łóżku, wciąż nie patrząc na mojego brata.
        - Ta...
        - Już dawno mówiłem ci, żebyś też się trochę rozerwał. W każdym razie Jost chce nas widzieć za dwie godziny w studio. - Po tych słowach wychodzi, a ja bezwładnie opadam na miękkie poduszki i czekam, aż ten pieprzony ból głowy ustąpi.
Boże, jakim cudem ten człowiek nigdy nie ma kaca?




        - A gdzie reszta? - pyta czarnowłosy, ogarniając wzrokiem całe pomieszczenie. Nie ukrywa zdziwienia; Georg i Gustav nigdy się nie spóźniają, w zasadzie za każdym razem są nawet na pół godziny przed czasem. Nie znam chyba żadnej osoby, która byłaby bardziej punktualna od tej dwójki.
        - David wspominał coś wczoraj, że chciał porozmawiać tylko z nami... - mówię ponuro. Ból głowy, choć już nie tak silny, wciąż mnie męczy, a z tego wszystkiego zapomniałem wziąć ze sobą tabletek.
        - To gdzie on, do cholery, jest?
        - Jestem, jestem! – Z korytarza dobiegają nas donośne krzyki Josta i za chwilę wpada zdyszany do saloniku, w którym swoją drogą przez kilka lat zdążyliśmy się nieźle urządzić. Znosiliśmy tutaj zawsze wszystkie meble z naszych domów, które nie pasowały już do ich wystroju, a których było po prostu szkoda wyrzucić i okazało się, że studio nagraniowe może być całkiem przyjemnym miejscem. Mamy nawet barek.
        Ogarnia mnie nagle ironiczna myśl, że jeśli Bill wyrzuci mnie kiedyś z domu, spokojnie mógłbym tu zamieszkać.
        - To o czym chciałeś porozmawiać? - pytam obojętnie, rozmasowując pulsujące skronie. Zanim czegokolwiek się dowiem, ten ból doprowadzi mnie do szału.
        David głośno wzdycha i już wiem, że to będzie ciężka rozmowa, odpalam więc wygrzebanego z kieszeni pomiętego papierosa, mając gdzieś, co Jost sądzi o paleniu w studio i zgrabnie ignorując jego nieprzychylne spojrzenie. Rozsiadam się wygodniej na sofie.
        - Wiecie, co to "twincest"?
        Czuję na sobie wzrok Billa, więc spoglądam pytająco w jego stronę. Obaj wzruszamy ramionami.
        - To od słów „twin” i „incest”, czyli kazirodztwo między…
        - Wiemy. I nie, między nami nic nie ma - Bill od razu zaprzecza, ściągając na siebie wzrok managera. Ten wzdycha. Znów. A ja zaczynam bać się tego, co ma nam do powiedzenia.
        - No właśnie. I w tym problem.
        - Co?
        Nasze miny muszą być chyba naprawdę komiczne, bo David przeciera dłonią twarz, spoglądając wymownie na każdego z nas. Wygląda na zestresowanego tą rozmową, zresztą wcale mu się nie dziwię; mimo, że w większości przypadków Bill zawsze zgadzał się na jego durne pomysły, w rozmowie z nim musiał ważyć każde słowo. Bill jest nieprzewidywalny i nawet, jeśli darzy kogoś szacunkiem - a takie osoby mogę zliczyć na palcach jednej ręki, jeśli w ogóle to, co okazuje, można nazwać szacunkiem - potrafi wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie, tworząc wokół siebie koszmarne zamieszanie. A tego David zdecydowanie chciałby uniknąć.
        - Wiem, że to zabrzmi głupio - zaczyna ostrożnie - ale chcę, żebyście trochę poudawali... związek.
        - To brzmi bardzo głupio - mówię. Jestem już porządnie zirytowany, a ból głowy wcale nie ułatwia mi mojej sytuacji. - Nie ma takiej opcji. - Podnoszę się z sofy, nie chcąc już tego nawet dłużej słuchać, ale David opiera swoje obie ręce na moich ramionach i popycha mnie z powrotem na kanapę.
        - Posłuchaj chociaż, co mam do powiedzenia.
        Zerkam ukradkiem na Billa, ale jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Wzdycham głośno, ostentacyjnie okazując, że ta rozmowa coraz bardziej przestaje mi się podobać.
        - Nie wymagam od was nie wiadomo czego. Chcę tylko kilku dwuznacznych spojrzeń, niby przypadkowego dotyku na wywiadach i paru pocałunków, na których dacie się złapać kamerom.
        - Nie ma mowy! - warczę, zrywając się z miejsca, ale David znowu sadza mnie na nie z powrotem, tym razem robiąc to o wiele mocniej. Co on sobie w ogóle wyobraża?!
        - Po cholerę to wszystko? - pyta nagle Bill, zabierając mi z dłoni jarzącego się papierosa i mierzy Davida podejrzliwym spojrzeniem. Chyba też już nie wytrzymuje tego napięcia.
        - Do tego zmierzam... - Posyła nam obu poirytowane spojrzenie. - Chcę was wypromować na całym świecie. Europę już macie, teraz czas na Azję i Stany Zjednoczone. Wtedy dopiero poczujecie smak sławy.
        W oczach Billa dostrzegam dobrze znany mi błysk i już wiem, że jestem na przegranej pozycji.
        - Zbliża się trasa na ogromnym formacie. Trochę zamieszania i będą o was trąbić na drugim końcu świata, będziecie numerem jeden na stronach plotkarskich. Nastolatki są nieźle rąbnięte na punkcie twincestu, chyba widzieliście jakieś fotomontaże? - Wraz z Billem kiwamy zgodnie głowami, a ja krzywię się nieznacznie, przywołując w myślach obraz jednego z nich. Na twarzy mojego brata zaś nie widzę cienia zażenowania. - Możecie więc trochę to podsycić, nie mówiąc niczego wprost. Potraktujcie to jak... reklamę trasy koncertowej. Gwarantuję wam, że te ześwirowane dziewczyny będą w stanie zapłacić każde pieniądze, by zobaczyć choć trochę tego kitu na żywo. Więc... jak będzie?


*


        Zgodził się. Ten pieprzony egoista zgodził się na ten chory układ, nie pytając mnie nawet o zdanie. Zresztą czy kiedykolwiek mnie o nie spytał?
        Czuję, jak złość rozsadza mnie od środka, choć nie jestem do końca pewny, czy to jest to, co powinienem teraz czuć.
        Przecież już do tego przywykłem. Bill nigdy nie pytał mnie o zdanie, dlaczego więc tym razem tak mnie to zirytowało? Przecież mimo wszystko wiem, że on nie chce źle. Nigdy nie robił mi specjalnie na złość, właściwie mogę rzec, że wszystko, co robił, było w dobrej intencji... dla Tokio Hotel.

Bill jest skłonny dążyć do celu po trupach i jednym z tych trupów jestem ja. Potrafi poświęcić wiele, by osiągnąć zewnętrzny sukces. Ale nie jest głupi i mimo wszystko wierzę w to, że wie, co robi. W co się pakuje... razem ze mną.
Chyba się boję. Nie potrafię dobrze określić tego uczucia, ale to chyba coś w rodzaju lęku przed utratą czegoś naprawdę ważnego. Ale co ja tak naprawdę mam do stracenia?
- Może być ciekawie - jego słowa wyrywają mnie z zamyślenia, kiedy kierujemy się do mojego samochodu. Gdy dociera do mnie ich sens, na powrót czuję, jak opanowuje mnie złość i chyba zaciskam pięści. A on patrzy tylko na mnie z dziwnym błyskiem w oku i triumfalnym uśmieszkiem, znikając zaraz w samochodzie od strony pasażera.